Stunt Cup – Koszalin, 11–12.07.2009 - Motogen.pl

Jakiś czas przed zawodami zerknąłem w mapę, żeby zaplanować sobie trasę i zobaczyć, ile kilometrów dzieli mnie od nowej, długo wyczekiwanej stunt-imprezy. Z mapy wynikało, że ze stolicy do Koszalina jest około 450 km – ani mało, ani dużo, więc zostało tylko odliczanie dni do upragnionych zawodów. Już w piątek, na dzień przed zawodami, okazało się, jak bardzo się myliłem i że droga na Stunt Cup 2009 to droga przez mękę! Czy warto było tłuc się taki kawał? Oceńcie sami…

Po drodze czekały na nas makabryczne korki, roboty drogowe, wahadła i dziwne objazdy… Finał był taki, że lajtowa z pozoru podróż samochodem zajęła nam blisko 8 godzin! Większość zawodników wraz ze swoimi ekipami również zdecydowała się na przyjazd już w piątek i spotkały ich podobne przygody. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały więc, że z piątkowych treningów wyjdą nici. Organizatorzy zapewnili możliwość trenowania na torze Motopark jedynie do godziny 20.00, po czym obiekt, zgodnie z planem, został zamknięty. Freestyle’owcy nie byliby jednak sobą, gdyby nie zorganizowali jakiegoś szybkiego spontanicznego manewru.

Akcja Castorama! Ktoś rzucił hasło, że na tyłach dużego centrum handlowego, za Castoramą, jest całkiem zacny i pusty parking. Jako że stunterzy to ludzie z natury cierpiący na tzw. „słabą silną wolę”, jeśli chodzi o imprezy i pomysły tego typu, nikomu nie trzeba było powtarzać dwa razy. Nim zapadł zmrok na niemałym parkingu było całkiem tłoczno. Jak zwykle przy tego typu spotkaniach w gronie wybitnych zawodników i „wykwintnych melanżowników”, atmosfera była rewelacyjna! Treningi trwające prawie do północy przyciągnęły całkiem spore grono gapiów. „Stunt to nie tylko jazda”, więc nocne rozmowy trwały jeszcze bardzo długo po zakończeniu upalania motocykli… 😉

Część właściwa, czyli eliminacje do niedzielnych finałów, miały wystartować w sobotę o 10.00 rano. Nikt, za wyjątkiem organizatorów, nie był specjalnie zaskoczony faktem, że klasycznie pojawiła się mała obsuwa. Emil i Rafał, którzy byli głównymi sprawcami tej imprezy i próbowali ją ogarnąć, byli na początku bardzo mocno spięci. Trudno im się jednak dziwić, bowiem stunterów gościli na swoim obiekcie po raz pierwszy, a do takiej wesołej zgrai trzeba przywyknąć i nieco się z nią oswoić.

Eliminacje rozpoczęły się od przejazdów zawodników z klasy nieregulaminowej, czyli skutery, motorowery i motocykle o pojemności do 550 ccm. Kilku z zapisanych zawodników, niestety, nie dotarło na miejsce, kilku innym sprzęty odmówiły dalszej współpracy, więc ostateczna stawka w „małej” klasie zamknęła się liczbą 12 osób. Co ciekawe, wśród nich pojawiła się jedna pani, Monika Koch, jeżdżąca Hondą CB500, znana szerszemu gronu pod pseudonimem „Mania”. Jest to niewątpliwie pierwsza kobieta, która wzięła udział w tego typu zawodach w Polsce. Miejmy nadzieję, że startem w Stunt Cup przetarła szlak swoim koleżankom, których pojawia się w kraju coraz więcej i że widok stuntujących dziewcząt na stałe zagości na tego typu imprezach.

Po pierwszej turze, w której wzięło udział sześciu zawodników z klasy do 550 ccm, na tor wyjechali drifterzy. Co prawda, impreza z założenia była raczej motocyklowa, jednak, ślizgające się w kłębach dymu, tylnonapędowe samochody były nie lada atrakcją i doskonałym przerywnikiem między przejazdami kolejnych zawodników. Ponadto zgromadzeni widzowie za kwotę 50 PLN-ów mieli możliwość zafundowania sobie przejażdżki z którymś z sześciu kierowców. Po liczbie chętnych i minach, kiedy po przejechaniu kilku kółek wysiadali z samochodów widać było, że pomysł z driftem był strzałem w dziesiątkę.