BMW GS Trophy 2016 – więcej niż jazda poza szlakiem - Motogen.pl

To była już 11. polska edycja BMW GS Trophy, a zarazem druga, której bazą stał się Star Dadaj Resort & SPA położony w malowniczej scenerii Warmii. Co roku event gromadzi setki zakochanych w swych motocyklach fanów marki. Tak stało się i w miniony weekend. Od piątkowego popołudnia parking resortu nad jeziorem Dadaj przeżył prawdziwy najazd GS’ów w najrozmaitszych konfiguracjach i wersjach wyposażenia. Zapełniły się nie tylko wszystkie miejsca noclegowe w ośrodku, ale również większość na polu namiotowym. Zdecydowanie GS’owcy lubią swoje imprezy i wzajemne środowisko. Widać to było na wieczornych spotkaniach z muzyką na żywo, które trwały do wczesnych godzin porannych.  

Do wyboru do koloru – trzy trasy
Rano w sobotę uczestnicy zostali podzieleni na grupy, otrzymali road booki i wyruszyli na trzy trasy. Pierwsza „Turystyczna” była w całości asfaltowa. Trzeba było się na niej kierować wytycznymi organizatora jeśli chodzi o azymut oraz zaliczyć punkty kontrolne. Druga „Adventure” składała się w 20% z nawierzchni asfaltowej, a 80% szła offem – lasami wśród okolicznych jezior, motocykliści zaś wyjeżdżali na nią w grupach prowadzeni przez przewodników. Trasa Adventure PRO wydała się być najciekawsza, gdyż nie dość, że składała się w tylko 15% z dróg asfaltowych to czekały na niej najbardziej wymagające konkurencje, do których przystępowało się w czteroosobowych zespołach. To właśnie na nią wyruszyliśmy BMW F800GS na w zasadzie szosowych oponach z bieżnikiem lekko aspirującym do bycia enduro. Sam dobór motocykla nas ucieszył. Po pierwsze dwa tygodnie temu mieliśmy okazję testować BMW R1200GS na bieszczadzkich drogach i bezdrożach i byliśmy ciekawi jak wypadnie jego mniejszy brat. Po drugie mniejszy znaczy lżejszy, co w bezpośredni sposób przekłada się zazwyczaj na właściwości terenowe danego sprzętu. 

Warto się zgubić i wywalić, później będzie lepiej
Ze śródtytułowego założenia wyszedłem, od razu na początku. Chyba zadziała adrenalina przedstartowa, cała grupa ruszyła z ułańską fantazją. Przestrzeliliśmy pierwszy zakręt i poszliśmy w maliny, ja wpadłem w koleinę głęboką prawie jak cały motocykl i skończyło się położeniem motocykla na boku. Musiałem gonić swoich ludzi, ale to dobrze, bo emocje opadły i później było już tylko płynniej. A trasa była naprawdę ciekawa i mocno zróżnicowana: podjazdy, zjazdy, korzenie, kamienie, szutry i kopne piaszczyska oraz ciasne manewrowanie w lesie, czyli w zasadzie wszystko czego w offrodzie można chcieć i oczekiwać. Pierwszy punkt kontrolny położony był w urokliwej stadninie konnej. Tam grupa otrzymała zadanie sprawnościowe – rzut podkową oraz serię pytań z cyklu trudne – trzeba było między innymi nazwać modele motocykli, którym Ewan McGregor i Charley Boorman wyruszyli na trasę „Long way round” oraz podać liczbę triumfów BMW w rajdzie Dakar. Później było jeszcze jakieś pokręcone zadanie matematyczno-logiczne, ale było tak zagmatwane, że nawet nie jestem w stanie odtworzyć jego treści. Zebraliśmy punkty i w drogę. Trochę szkoda, że nie mieliśmy przewijanych roadbooków, bo to wpływało na lekkie obniżenie radości z jazdy – trzeba było cały czas stawać i kontrolować mapkę by dotrzeć do kolejnego check piontu. Tam w końcu coś dla mnie, zadanie siłowe: opuścić i podnieść maksymalną liczbę razy ciężkiego R1200GS z ziemi do pionu w ciągu minuty. Następnie strzelanie z łuku do tarczy i coś co wyzwoliło chyba największa adrenalinę: sześć strzałów z ostrej broni do celu.

Kolejny przystanek to obiad w świetnej restauracji nad jeziorem. By do niej dojechać musieliśmy przedrzeć się przez całkiem techniczną ścieżkę leśną, na której było kilka zwalonych drzew i wciągającego piachu. Na nim właśnie doszło do mojej drugiej przygody. Jadąca bezpośrednio przede mą koleżanka domknęła gaz na grząskim gruncie, nie było opcji by ją wyminąć, też zwolniłem, a to było już zbyt wiele dla bieżnika mojej gumy. Puścił momentalnie i leżałem. Szybko się otrzepałem i kilka minut później konsumowałem flaki z warmińskiej ryby oraz tradycyjnego schabowego. Po obiedzie zaproszono nas nad jezioro, niestety nie na wypoczynek. W zamian wsadzili nas do roweru wodnego, dwóm napędowym osobom oraz sternikowi zakryto oczy, a pozostała dwójka wydając komendy nawigowała łodzią. Trzeba było opłynąć bojkę – super zabawa. Stamtąd pozostało nam wrócić już tylko do obozowiska, po drodze zbierając wskazówki, z których miało powstać hasło. Nie znaleźliśmy ani jednej i chyba na zawsze pozostanie dla nas tajemnica jakie to hasło mogło być, pomimo że wg roadbooka nigdzie nie pomyliliśmy się w nawigacji. 70 kilometrową trasę, której pokonanie zajęło nam w sumie około 6 godzin kończyła ostatnia atrakcja. Rywalizacja na torze przeszkód składającym się: ze zjazdu, piaszczystego zakrętu, slalomu w piachu, dwóch równi pochyłych, przeszkody z beli rodem z endurocrossu oraz stromego podjazdu. Bułka z masłem – powiedzieć by się chciało, gdyby nie fakt, że wykonać to należało na wyłączonym silniku, a kierowca mógł opuścić siodło motocykla wyłącznie na jednej przeszkodzie. Kończąc nasze tętna sięgały pułapu maksymalnego!

Najlepsze zespoły zgarnęły atrakcyjne nagrody pośród których był między innymi udział przyszłorocznej edycji światowej na koszt BMW!

Przygoda, przygoda
Większość uczestników tegorocznego GS Trophy oceniło, że była to najlepsza edycja tej imprezy w jakiej od lat uczestniczyli oraz event, który zdecydowanie wyróżnia się na tle innych imprez. Za najważniejsze przewagi i wyróżniki wymieniali: dużo jazdy, ciekawe atrakcje na trasie, formułę imprezy wg której naprawdę dużo zależało od umiejętności i inteligencji uczestników oraz podzielenie na małe grupy co przełożyło się na mocną integrację. Jeśli do tego dodać naprawdę sprawną organizację, możliwość skorzystania z porad instruktorów Akademii Enduro, kompetencję osób na poszczególnych punktach oraz naprawdę świetną atmosferę rywalizacji połączonej z zabawą to śmiało można powiedzieć, że jest to jeden z lepszych istniejących eventów kierowanych do fanów enduroturystyki w Polsce.